„Solanus w Hiszpanii i nie tylko”, opracował Wojciech Klessa
W planach klubu na rok 2013 zrodził się pomysł by s/y Solanus po wyjściu z Gdańska w etapach dwu lub trzy tygodniowych dopłynął do M. Śródziemnego. Dalsze etapy rejsu miały być realizowane po Morzu Śródziemnym.
Zgłosiłem chęć poprowadzenia jachtu na jakimś odcinku zaplanowanej trasy. Otrzymałem trasę Malaga – Malaga.
Paweł II oficer w czasie rejsu odszukał bezpośrednie połączenie lotnicze do Malagi. Z krakowskiego lotniska startujemy rano 20. 08. 2013 r. z opóźnieniem jednej godziny. Załoga to znajomi z poprzednich rejsów, ale różnych miast. W Maladze pakujemy się z bagażem w dwie taksówki. Musimy dotrzeć do Benalmandeny (przedmieścia Malagi) gdzie stoi s/y Solanus. Za kilkukilometrową trasę płacimy 25 euro.
Benalmandena
W dużym porcie sporo czasu zajmuje nam odszukanie jachtu. Przenosimy na jacht bagaże i przywiezioną żywność. Trzeci oficer Arek zabrał się za uruchomienie kuchenki gazowej – by coś ugotować. Przegląd całej instalacji nie przynosi pozytywnych efektów. Brak dopływu gazu do kuchenki. Udajemy się na zakupy warzyw, owoców, chleba, wody mineralnej, itd.
Kolację popijaliśmy wodą mineralną i piwem – kuchenka gazowa dalej nie działa. Zdajemy sobie sprawę, że wypłyniemy z opóźnieniem, ale jakim? Wieczorem wyjście do miasta.
Rano drugie podejście do instalacji gazowej. Butla pełna, gaz nie dopływa do kuchenki. Z Weroniką idziemy do sklepu po nowy zawór butli gazu. Nowy też nie podaje gazu. Zakładam stary zawór. Po kilku próbach montażu i demontażu udało się jest gaz w kuchence. Można przygotować obiad. Zrobiło się późno i w dodatku brak wiatru nie zachęca do wyjścia w morze. Idziemy na plażę. Wieczorem znowu zwiedzamy okolice portu z zaliczeniem knajpek.
Kolejnego dnia rano wypływamy z Benalmandeny w kierunku zachodnim z cichym zamiarem dopłynięcia do Gibraltaru. Początkowo północny w miarę silny wiatr stwarzał nadzieję na zrealizowanie zamiaru. Niestety zanikł. Zrzucamy żagle i włączamy silnik. Kilka razy jeszcze wiatr pojawiał się, zanikał, zmieniał kierunek, zmuszał nas do pracy na żaglach. Większość trasy pokonaliśmy jednak na silniku.
Estepona
Wieczorem wchodzimy do Estepony zamiast Gibraltaru. W nocy zwiedzamy ciekawą starówkę z licznymi kawiarenkami, knajpkami. Przypadkowo trafiamy na hiszpańskie wesele, którego duża część odbywa się na wąskiej ulicy. Wesele upiększają występy tancerzy. Tańczą flamenco. Taniec, który narodził się w tej części Hiszpanii.
Rano wypływamy w kierunku Gibraltaru. Znowu słaby wiatr lub jego brak zmusza do używania silnika. Przed skałą Gibraltaru witają nas delfiny. Ścigają się z jachtem, wyskakują, popiskują. Małgosia zauważyła na grzbietach kilku osobników poprzeczne rany – chyba od śrub motorówek.
Gibraltar
Około 2000 wpływamy do angielskiego portu jachtowego na Gibraltarze Quay Marina. Tu nas nie przyjmują – podobno brak miejsc przy pomostach. Płyniemy dalej w głąb zatoki.
O zmierzchu wpływamy do hiszpańskiej mariny Alcaidesa. Marina niedawno oddana – olbrzymia z przyjemną obsługą i potrzebnymi żeglarzowi urządzeniami: woda, prąd na pomostach i toalety na lądzie.
Stajemy przy przydzielonej kei z pięknym widokiem na skałę Gibraltaru, którą teraz wieczorem zaczyna pokrywać delikatna mgiełka.
Małgosia – odpowiedzialna na jachcie za turystykę prowadzi nas rano na Gibraltar. Przed granicą kilkuset metrowa kolejka rowerzystów, motocyklistów i samochodów. Jak długo będziemy czekać na odprawę i przejście na stronę angielską? Okazuje się, że taka blokada komunikacyjna ma miejsce tylko wtedy, gdy startuje lub ląduje samolot. Lotnisko usytuowane jest w poprzek drogi łączącej Hiszpanię z angielskim Gibraltarem. Bardzo sprawnie pokonujemy granicę, bo pieszych jest mało. Funkcjonariusze straży granicznej nie oglądają dokładnie dokumentu. Jesteśmy w Anglii. Idziemy drogą w poprzek pasa startowego. W męskiej części załogi rodzi się pytanie. Jak rozwiązany jest problem zmiany ruchu z prawostronnego na lewostronny? Obserwujemy poruszające się samochody. Okazuje się, że na Gibraltarze jeżdżą normalnie tzn. prawą stroną.
Zachodnia część półwyspu Gibraltar jest w miarę płaska i tu usadowiło się miasto. Od strony lotniska współczesna dzielnica z kilkupiętrowymi budynkami. Małgosia prowadzi do kolejki linowej na skałę. Mijamy mur obronny i wkraczamy do starej dzielnicy. Wyraźnie zmieniła się architektura. Niektóre budynki jakby żywcem przeniesione z Londynu. Na ulicach stoją Londyńskie budki telefoniczne, skrzynki na listy w kształcie beczek.
Nasz jachtowy „minister finansów” Wiesia stwierdza przy kasie kolejki – przejazd pokrywam z kasy jachtowej. Przy górnej stacji kolejki witają nas małpy. Obok karmnik dla małp, w którym leżą banany pomarańcze, kapusta. Małpy oficjalnie dokarmiane są przez anglików. Istnieje przekonanie, gdy na Gibraltarze zabraknie małp to wróci on do Hiszpanii. Mimo dokarmiania wyspecjalizowały się w kradzieżach – wolą smakołyki. Jak zaobserwują kogoś z workiem foliowym przeprowadzają atak i wyciągają np. ciasteczka. Generalnie są przyjazne i potrafią bawić się z turystami.
Wąska ścieżka prowadzi nas do jaskini w skale gibraltarskiej. Schodzimy po schodach do olbrzymiej komnaty z licznymi odnogami. Z sufitu i ścian jaskini zwisają nacieki, podświetlone kolorowym światłem. Z ukrytych głośników wydobywa się delikatna muzyka tworząc nastrój sali koncertowej. Jest przyjemnie chłodno w stosunku do upału na zewnątrz. Przed jaskinią restauracja. Wejścia „pilnuje” duża małpa. Wchodzimy innymi drzwiami by coś zjeść i wypić. Tą samą trasą wracamy pod wieczór na jacht.
Tarifa
Wypływamy do Tarify przy pięknej pogodzie, temperaturze 31-33 stopnie Celsjusza niemal bez wiatru. W basenie portowym Tarify robimy kilka kółek dla poszukania wolnego miejsca w porcie rybackim. Nabrzeża obstawione są małymi łodziami rybackimi, motorówkami. Jedno zarezerwowane jest dla promów. Jachtów tu nie widać.
W końcu obserwujemy nawoływanie z lądu. To rybak pozwala stanąć za rufami trzech kutrów. To jedyne miejsce, gdzie można zatrzymać się. Dostaje od nas 10 euro i możemy stać do piątej rano, bo oni wychodzą w morze. W kapitanacie portu nic lepszego nie udaje się załatwić. Jest niedziela i brak odpowiedniej obsługi, która mogłaby podjąć decyzję o naszym postoju. Ta wiedza trochę krzyżuje nasze zamiary. Chcieliśmy stąd promem popłynąć do Tangeru w Maroku.
Grupami wybieramy się zwiedzać miasto. Na pokładzie na zmianę zostają dwie osoby na wszelki wypadek gdyby zaszło coś nieprzewidzianego. Stare miasto z krętymi uliczkami otoczone murem obronnym – ciekawe. Posiada wiele kościołów różnych wyznań.
Wcześnie rano wypływamy. Jest jeszcze ciemno. Słońce tu wschodzi około ósmej. Płyniemy w kierunku zachodnim. Po godzinie jesteśmy na Atlantyku, który wita nas chłodem i lekką mgiełką. Obieramy kierunek północny-wschód. Temperatura 22 – 25 stopni. Jest nam zimno, zakładamy polary, sztormiaki. Powoli siła wiatru wzrasta, stawiamy żagle. Kierunek wiatru pozwala trzymać kurs półwiatrem. Jednym halsem po południu dopływamy do portu Barbate.
Barbate
Port rybacki, ale posiada wydzielony basen jachtowy z pełnym wyposażeniem. Woda, prąd, toalety. Sporo tu wolnych miejsc postojowych. Weszliśmy tu po 1500.
Większość załogi wyrusza do miasta by odszukać przystanek autobusowy do miejscowości Vejer de la Frontera oddalonej o 25 km na północ. Chcemy ją zwiedzić następnego dnia. Na jachcie zostaję z Wiesią i Arkiem.
Dużą część trasy Arek siedział za kółkiem, słońce przypaliło mu rękę. Mimo zaopatrzenia przez Wojtka I oficera stracił ochotę na łazikowanie. My z Wiesią też nie mamy ochoty na długie wędrówki. Robimy spacer po porcie i falochronie.
Port sąsiaduje z szeroką plażą ciągnącą się wzdłuż miasta. Nad brzegiem oceanu rozmieściły się kilku piętrowe hotele, pensjonaty. Wieczorem wraca grupa „zwiadowców”. Zdają relację z poszukiwań – do autobusu musimy przejść przez rozległy teren portu, między magazynami, na przedmieścia niezbyt ciekawego Barbate. Autobus dowozi nas do starówki Vejer de la Frontera. Miasto założone przez arabów, położone na wzgórzu. Atrakcją liczącego około 13 tys. mieszkańców miasteczka są: budynki białe o zróżnicowanej architekturze, wąskie uliczki, często z bardzo dużym spadkiem. Po tych uliczkach bez chodników przeciskają się auta osobowe, wędrują turyści i mieszkańcy. Spotykamy sporo kawiarenek, hoteli, sklepiki z różnymi artykułami.
Podobnie jak w Tarifie dużo świątyń różnych wyznań. Miasteczko otoczone wysokim kamiennym murem posiada niezapomnianą atmosferę. Późno po południu autobusem wracamy do Barbate i na jacht. Komunikacja tu nie jest droga.
Algeciras
Mimo słabego przeciwnego wiatru trasę powrotną do zatoki gibraltarskiej pokonujemy w błyskawicznym tempie za sprawą prądu, który nas popycha na Morze Śródziemne do Algeciras. Z tego portu odchodzą również promy do Tangeru. Cumujemy w basenie jachtowym na pierwszym wygodnym stanowisku. Na kei nie ma nikogo z obsługi. Czekamy. Nikt nie nadchodzi. Postanawiamy udać się do biura by załatwić opłatę portową i przydział miejsca przy kei. Niestety wyjść na nabrzeże nie możemy, bo zamknięta jest bramka wyjściowa z kei. Znowu czekamy. Wreszcie zjawia się jakiś żeglarz do swojego jachtu. Otwiera bramkę i umożliwia nam wyjście na brzeg i do biura.
W biurze mariny stwierdzają, że Solanus jest za długi o 2 m i nie może tu stać. Tłumaczenie, że chcemy stąd popłynąć promem do Tangeru nie przynosi zrozumienia u pracowników biura. Proponują by symulować awarię silnika. Może policja lub straż pożarna pozwolą zatrzymać się na swoich stanowiskach. Ta propozycja wydaje nam się dziwna i obarczona kilkoma niedogodnościami. Zresztą nie zjawił się żaden przedstawiciel służb, do których należała keja. Wypływamy na drugą stronę zatoki do mariny Alcaidesa.
Znowu w Alcaidesa
Wpływamy do znanej już hiszpańskiej mariny położonej w miejscowości La Linea. W biurze mariny pani wita nas okrzykiem „o Solanus, gdzie byliście”? Dowiadujemy się jak dotrzeć do Algeciras i gdzie znajduje się początkowy przystanek autobusu. Postój jachtu wyznacza nam w tym samym miejscu, co poprzednio. Po zacumowaniu idziemy sprawdzić gdzie dokładnie jest przystanek i o której godzinie mamy połączenia. Do dworca autobusowego jest blisko. Dzielnica, którą się poruszamy przypomina nasze osiedla. Bloki, wieżowce. Kupujemy trochę żywności i wracamy na jacht. Rano wcześnie autobusem za 1,5 dolara dookoła zatoki jedziemy do Algeciras. Kupujemy bilety na prom do Tangeru – Maroko. Po odprawie granicznej okazuje się, że prom ma 1,5 godz. opóźnienia. Czekamy.
Tanger
Godzina spędzona na promie i już jesteśmy w Tangerze. Odprawa paszportowa w Maroku. Naszemu pierwszemu przekręcono nazwisko z Czas na „Cezas”. W załodze ksywa się spodobała i tak zostało do końca rejsu. W kantorze terminalu promowego wymieniamy pieniądze 1 euro to około 11 ichnich dinarów. Mamy pieniędzy pełne kieszenie. Wsiadamy do marokańskiego autobusu by dostać się do miasta, to odległość 50 km. Autobus kończy kurs w centrum. Przed nami wielkie rondo, z mnóstwem marokańskich flag. Małgosia rozpoczyna studiowanie mapy, by określić trasę do starego miasta – celu naszej wycieczki.
Wojtek „Cezas” zniecierpliwiony długim studiowaniem mówi „idziemy na wariata”. Ruszyliśmy żwawym krokiem w głąb miasta. Zwarta zabudowa, wysokie budynki. Ulice szerokie z dużą ilością samochodów i ludzi na chodnikach.
Turystów nie widać. Na każdym skrzyżowaniu stoją policjanci. Często gwiżdżą na przejeżdżające samochody, ale te jadą dalej. Kierowcy też używają klaksonów, ostrzegając się wzajemnie, kto ma jechać. Ogólny chaos i hałas, którego nie rozumiemy. Ktoś w załodze stwierdza; wystarczy tu mieć ukończony kurs trąbienia i można jeździć. Bo tak to odbieramy. Kto głośniej, szybciej wciśnie klakson ten jedzie.
Starówki nie widać. Męska część załogi znużona poszukiwaniem postanawia zatrzymać się w kawiarence. Nasze koleżanki idą dalej szukać starówki. Gdy sączymy resztki doskonałej kawy – zjawiają się. Do starówki nie dotarłyśmy. Było już, blisko, ale musimy wracać by zdążyć na autobus powrotny.
Wracamy znowu szybkim krokiem. Od czasu do czasu ktoś z naszych zatrzymuje się. W gąszczu przechodniów poluje z aparatem na arabkę całkowicie zasłoniętą i ubraną na czarno. Dla nas to egzotyka. Sztuka fotografowania nie jest łatwa, bo kobiety na widok aparatu chowają się za przechodniów. Do tego dochodzi obawa dostania w mordę od towarzyszących mężów. Docieramy do początkowego przystanku, z którego autobus odjeżdża do portu. O przewidzianej godzinie autobusu nie ma. Czekamy. Zaczynamy rozpytywać stojących na przystanku – co się dzieje. Jedni twierdzą, że pojedzie, inni, że już pojechał i nie zatrzymał się. W pobliskim dworcu autobusowym odbieramy sprzeczne informacje – pojedzie, pojechał, itd. Mamy coraz mniej czasu by zdążyć na prom do Hiszpanii. W naszej grupie wkrada się zdenerwowanie. Zauważa to arab kręcący się przy przystanku. Proponuje przejazd taksówką. Dyskutujemy między sobą o kosztach. Pojawia się taksówka. Kierowca bardzo stanowczo chce nas umieścić w wozie. Protestujemy. Taksówka nie odjeżdża czeka. Pojawiają się kolejne. W końcu decydujemy się na przejazd, bo nie ma wyjścia. Wsiadamy do dwu wybranych. Między taksiarzami dochodzi do ostrej wymiany poglądów z użyciem pięści, którą taksówką powinniśmy jechać. Arab, który proponował przejazd to nie taksówkarz a naganiacz. Nasz kierowca odpala mu dolę i ruszamy. Na rogatkach miasta zatrzymuje nas policja. Z rozmowy wnioskujemy. Policja ma pretensje, że taksówkarz wyjechał za miasto. On pokazuje pasażerów, obcokrajowców, których ma zawieźć do portu. Sprawdzają dokumenty i pozwalają ruszyć. Na teren terminalu wpadamy po planowym odejściu promu. Weronika idzie do kasy by zmienić godzinę wypłynięcia na bilecie. Zauważyłem, że przejście do sali odpraw jest otwarte. Pokazuję bilet a facet daje znać bym się pospieszył. Z za jego pleców wołam grupę. Przy wyjściu z budynku odpraw kolejny facet sprawdza bilety. Prom jeszcze stoi informuje. Czy jesteś sam? Jestem z grupą odpowiadam. Każe zaczekać – do promu pojedziecie autobusem. Wypływamy z godzinnym opóźnieniem – to nasza specjalność w tym rejsie.
Do Algeciras wpływamy o zmroku. Niemal biegiem przez miasto trafiamy na dworzec autobusowy. Kupujemy bilety do Alcaidesa. Według rozkładu autobus ma za chwilę odjazd. Mijają minuty nic się nie dzieje. Oczekujących pasażerów pytamy o autobus. Znowu rozbieżność opinii – chyba pojedzie, pojechał, następny jest za dwie godziny, itd. „maniana”. W informacji nic mądrzejszego nie usłyszeliśmy.
Przypomina mi się scenka, jaką zaobserwowaliśmy w Tarifie. Po opuszczeniu promu przez samochody jeden z nich zatrzymał się a pasażer wyszedł i pocałował ziemię. Chyba w podziękowaniu, że jest już na europejskiej ziemi. Może należało tak postąpić wracając na europejski grunt.
Bardzo późno jesteśmy na jachcie w Alcaidesa z kupą niewydanych marokańskich pieniędzy.
Ceuta
Następnego dnia rano 30. 08 wyruszamy do Ceuty. Całą drogę płyniemy na żaglach przy wietrze E 2-3 B. Na afrykańskim lądzie w Ceucie jesteśmy po południu. Wychodzimy na wstępnie rozeznanie miasta. Dość szybko odkrywamy ze zdziwieniem LIDL, w którym robimy zakupy. Architektura miasta zróżnicowana i ciekawa. Spotykamy budynki zabytkowe o stylistyce hiszpańskiej oraz arabskiej. Wkomponowano między tę starą zabudowę pojedyncze o współczesnej charakterze.
Miasto posiada wiele pomników. W sobotę rano wpływają do portu dwa okręty Hiszpańskiej Marynarki Wojennej. Jest jakieś święto miasta. W centrum ustawiono estradę. Do późnej nocy na ulicy przy dźwiękach różnych zespołów bawili się mieszkańcy i turyści.
Ceuta kwitnie handlem. Są ku temu warunki. Mała odległość od Europy zwabia europejskich turystów a to już Afryka. Na ulicach dużo sklepików z pamiątkami o klimacie arabskim. Są sklepy z wyrobami ze skóry wielbłądziej, sklepy z obrazami, biżuterią, cukiernie, kawiarnie, hotele, itd. Prowadzone przez Hiszpanów, Arabów, Żydów – mieszkańców miasta różnych narodowości. Odpowiednio do pochodzenia mieszkańców funkcjonują świątynie tych wyznań.
W Ceucie istnieją olbrzymie budowle obronne. Trzy szeregi murów ustawiono w poprzek półwyspu. Stanowiły zaporę nie do pokonania dla Marokańczyków. Wzdłuż muru przebiega fosa. Wykorzystywana obecnie do celów turystycznych, pływają tędy kajaki, motorówki.
W czasie wędrówki po Ceucie trafiamy na kantor. Wymieniam marokańskie dinary na euro. Koledzy nie zabrali ze sobą pieniędzy, są trochę rozczarowani.
Trzeciego dnia wypływamy w kierunku Europy. Za główkami portu stawiamy żagle. Wiatr powoli wzrasta na sile a wiatromierz wskazuje 6 B. Nad morzem unosi się mgiełka utrudniająca obserwację. Wpływamy w obszar toru wodnego prowadzącego na Atlantyk. Pojawiają się statki. Niektóre płyną równolegle do siebie stwarzając dodatkowe zagrożenie. Zmuszają nas do zmiany kursu, prędkości by bezpiecznie pokonać tor wodny. Musimy uważać i dobrze obserwować. W to zaangażowała się niemal cała załoga.
Estepona
Do portu wpływamy po 2100 godz. Prognoza na następny dzień przewiduje silny wiatr z niekorzystnego dla nas kierunku. Postanawiamy tu zostać przez kolejny dzień.
Weronice kończy się urlop a jesteśmy w pobliżu Malagi. Wojtek autobusem odwozi Weronikę na lotnisko do Malagi. Załoga urządza pranie odzieży, trochę zwiedzamy miasto. Z Malagi Wojtek wraca z dużym opóźnieniem. Pierwszy ranny autobus nie jechał „maniana”!
Jachtem w kierunku Malagi wyruszamy po południu przy wietrze z przeciwnego kierunku i sile 5 B. Trochę halsujemy, by ostatecznie włączyć silnik. Zapada zmierzch, szybko robi się szaro.
Jose Banus
Na noc wybieramy port jachtowy sporych rozmiarów. Przeważają wielkie jachty silnikowe. Opłata portowa zaskakująco wysoka. Za noc płacimy 121 euro. Dotychczas płaciliśmy od 37 do 49 euro. Pytamy, dlaczego tak drogo. Bo taka jest cena. Jak się nie podoba następny port jest niedaleko. Zostajemy, z przewodnika turystycznego wynika, że kolejne dwa porty też są drogie. Na kei nie można podłączyć się do prądu. Zastosowano tu dziwne gniazda przypominające z grubsza gniazdo anteny telewizyjnej. Wypożyczenie takiej wtyczki kosztuje 270 euro. Toalety oddalone, znajdują się na terenie zakładu remontującego jachty. Tylko pięć minut powiedziano nam w biurze mariny.
Miasto niezbyt ciekawe. Natomiast przyjemnie spaceruje się uliczką po nabrzeżu portu. Z jednej strony ulicy podziwiamy zacumowane jachty, po przeciwnej są sklepy, kawiarenki, restauracje. Przed niektórymi kawiarenkami, restauracjami stoją kelnerzy i po rosyjsku zapraszają do wnętrza.
W zatoczkach parkingowych przed knajpkami turyści podziwiają, robią zdjęcia na tle samochodów wyśmienitych światowych marek. Podobno jest to mekka bogatych Rosjan. Rano szybko opuszczamy mało gościnny port, kierując się na wschód.
Benalmandena
Płyniemy blisko brzegu w kierunku wschodnim. Podziwiamy pasmo gór ciągnące się wzdłuż morza. Osadzone na zboczach osiedla mieszkalne wyróżniają się kolorystyką synchronizowaną z otoczeniem.
W porcie pakowanie ciuchów, klar jachtu. W nocy 7. 09. 2013 taksówkami jedziemy na lotnisko w Maladze. Po trzech tygodniach wspólnego rejsu wracamy do domów.
Na lotnisku w Krakowie żegnamy się.
Przez cały rejs nawigację prowadziłem w oparciu o system Nawionics, zainstalowany w smartfonie. System ten prezentował kiedyś na spotkaniu kapitanów nasz kolega Julian Kunicki. Wskazania na smartfonie nie różniły się od profesjonalnego plotera zainstalowanego na jachcie. Nawigacja nie działała tylko pod metalowym pokładem Solanusa.
Zdjęcia: W. Czas, M. Motylska, P. Motylski, W. Klessa.