2013 – Stanisław Szajówka. Zalew, który łączy Kaliningrad

ZALEW, KTÓRY ŁĄCZY – KALIINIINGRAD 2013
Subiektywne reflleksje załoganta
Lipiec 2013 Stanisław Szajówka

Przez ostatnie kilkanaście lat w miesiącach letnich żeglowałem po Adriatyku. W rejsach jedno lub dwu-tygodniowych spędziłem tam ponad 30 tygodni. Potrzebowałem pewnej odmiany, zwłaszcza, że wraz ze sprzedażą parę lat temu mojego BEZ-a, skończyło się dla mnie żeglarstwo jeziorowo-rzeczne.
Gdy w gronie znajomych żeglarzy podzieliłem się zamiarem zaciągnięcia się na jacht śródlądowy w charakterze załoganta, otrzymałem propozycję nie do odrzucenia.
Centrum Turystyki Wodnej PTTK organizowało ogólnopolski rejs żeglarski pod hasłem „Zalew, który łączy – Kaliningrad 2013”. Program rejsu zakładał start 29 czerwca z Elbląga, przepłynięcie Zalewem Wiślanym do Kaliningradu, następnie rzekami Pregołą i Dejmą na Zalew Kuroński i powrót do Elbląga, razem ponad 600 km.

Wraz z programem otrzymałem informację, że właściciel Nash-a z Szamotuł poszukuje na ten właśnie rejs załoganta. Tak poznałem Ryszarda Grzegorzewskiego.

Jest to postać wyjątkowo barwna. Mimo swoich lat cieszy się doskonałą kondycją fizyczną i psychiczną. Stopień sternika jachtowego uzyskał zaraz po wojnie w ZHP. Pracując na kolei jako maszynista nie miał wiele możliwości, by uprawiać żeglarstwo. Przechodząc 20 lat temu na emeryturę nabył skorupę Nash-a i sam ją zabudował. Jacht został wykonany solidnie, ze szczególną starannością i dbałością o szczegóły. Wszystkie elementy stalowe wykonał własnoręcznie a kotwica wykonana ze stali nierdzewnej to arcydzieło sztuki rzemieślniczej. Wykonuje on również różne gadżety żeglarskie, np. małe ozdobne kotwice i saperki, które są niebanalnym prezentem, wręczanym przy różnych okazjach. W Kaliningradzie wręczyliśmy je Konsulowi Generalnemu RP i Komandorowi jachtklubu.

Wodowanie jachtu „Gniewko-Radosław” odbyło się 25 czerwca w Bydgoszczy przy Hali Łuczniczka o godz. 6 rano. Od rana padał obfity deszcz, towarzyszył mu silny zachodni wiatr. Taka pogoda utrzymywała się przez cały dzień.

Na Wiśle mimo dość wysokiego poziomu wody, staramy się płynąć według oznakowania, które choć czasami niewidoczne z powodu gęsto padającego deszczu, jest logiczne i czytelne. Dopiero w okolicach Grudziądza coś się z oznakowaniem popsuło, co wcześniej zauważyła Grażyna Małkiewicz w swojej publikacji „Venusem przez 4 akweny”. Późnym wieczorem, kiedy dopłynęliśmy do Korzeniewa, deszcz trochę zelżał a wiatr trochę przycichł. Spotkaliśmy się tam z grupą jachtów podążających na spotkanie do Elbląga. Następnego dnia dopłynęliśmy do Malborka, gdzie zacumowaliśmy w nowej marinie, wybudowanej za dotacje unijne.
Do dyspozycji żeglarzy jest pływający pomost z Y-bomami, WC, natrysk z ciepłą wodą i to wszystko nieodpłatnie.

W Elblągu dołączyliśmy do pozostałych jachtów. W sumie nasza flotylla liczyła 15 jachtów. Były to różne jednostki: Oriony, Pegazy, Tesy, Tanga. Również załogi były zróżnicowane, szczególnie wyróżniały się załogi na Orionach. Na jednym płynął samotnie 80-letni żeglarz z protezą lewej dłoni, na drugiej zaś ksiądz z załogantką. Grupa nasza liczyła 32 żeglarzy. Średnia wieku wszystkich uczestników oscylowała w granicach wieku emerytalnego.

Uroczyste otwarcie odbyło się w elbląskim jachtklubie, przy wspólnym ognisku. Mój sternik – Ryszard na tę okazję przygotował dla wszystkich niecodzienne prezenty. Były to: ćwierćkilogramowy kawałek przepysznej wędzonej słoniny z własnej wędzarni i pojemnik przetopionego smalcu ze skwarkami i ziołami. Ponadto zaserwował
dwa gąsiorki nalewek (anyżówki i kawówki).

Na drugi dzień, w niedzielę po wspólnym ognisku odbyła się w basenie portowym msza polowa. Ksiądz – sternik z Oriona – w stosownym na tę okoliczność ubiorze odprawił ten ceremoniał.

Moją uwagę zwrócił plac portowy na przeciwległym brzegu, na którym piętrzył się stos palet z gazobetonem produkcji Solbetu z Solca Kujawskiego. Portowy dźwig sprawnie załadowywał palety na przycumowaną przy nabrzeżu barkę. Następnego dnia płynąc do Fromborka dogoniliśmy ją na Zalewie Wiślanym. Płynęła do Kaliningradu.

Pogoda nadal była kapryśna, wiał dość silny, zachodni wiatr przynoszący co jakiś czas deszcz. Płyniemy do Fromborka. Na Zalewie krótka bardzo nieprzyjemna fala. Dysponując dziesięciokonnym silnikiem, Nash radzi sobie w tych warunkach bardzo dobrze. Całą naszą uwagę mamy skoncentrowaną na sieciach rybackich, które co prawda są dość dobrze oznakowane, ale tak gęsto zastawione, że często musimy zbaczać z kursu, by znaleźć przejście między nimi. Nie mając na jachcie żadnych przyrządów nawigacyjnych ani mapy, pozycję określam przy pomocy lornetki, identyfikując charakterystyczne punkty na brzegu. W tym przypadku kierując się na wieże kościelne Fromborka.
Port we Fromborku to właściwie port rybacki. Nasza flotylla ledwo zmieściła się w basenie portowym. Zajęliśmy wszystkie dostępne przy keji miejsca.

Odprawa graniczna odbyła się na drugi dzień na keji o godzinie 5 rano przy samochodzie straży granicznej. Celnik i pogranicznik sprawdzili paszporty, powiedzieli co wolno a czego nie wolno i po kolei jachty opuszczały port. Wiała szóstka z zachodu, tylko większe jednostki Tanga, Tesy i Pegazy postawiły zarefowanego foka. Reszta płynęła na silnikach.

Granica polsko-rosyjska na Zalewie Wiślanym oznaczona jest biało-czerwonymi numerowanymi bojami. Przy boi nr 10 zakotwiczony jest okręt Polskiej Straży Granicznej, w pobliżu którego należy przepłynąć celem identyfikacji jachtu. Ze względu na trudne warunki atmosferyczne jachty rozproszyły się po Zalewie. Wówczas od okrętu odbił ponton i podpływając do poszczególnych jednostek funkcjonariusze pytali, ile osób liczy załoga i jaki jest port macierzysty jachtu. Byliśmy pozytywnie zaskoczeni taką postawą, gdyż spodziewaliśmy się z ich strony reprymendy za niestosowanie się do nakazu przepłynięcia w pobliżu okrętu.

Mapą całego Zalewu Wiślanego dysponował tylko nasz komandor. Po stronie rosyjskiej jest oznakowany tor wodny do Kanału Kaliningradzkiego. Płynęliśmy kursem na wyspę Nasypnoj, którą minęliśmy lewą burtą. Jest to jedyna wyspa w obszarze Zalewu Wiślanego i Kaliningradzkiego. Powstała w latach osiemdziesiątych XIX w. w wyniku akumulacji piasku i iłu z pogłębianego toru wodnego do Królewca. Przy długości linii brzegowej 550m obejmuje 1,4ha powierzchni.

Odprawa graniczna po stronie rosyjskiej odbywa się w Bałtyjsku w porcie handlowym przy pirsie kontenerowym. Keja wysokości ok. 2m przy dociskającym wietrze 5°B stwarzała duże trudności. Przypłynęliśmy pierwsi, więc zajęliśmy dogodne miejsce przy drabince. Ja poszedłem załatwiać sprawy graniczne, Ryszard został na jachcie. Odprawa odbywała się na wolnym powietrzu pod małą wiatą. Nastąpiło pierwsze zderzenie z przysłowiową „gogolowską” biurokracją. Wymagane dokumenty to ksero: paszportu, listy załogi, zaproszenia, dowodu rejestracyjnego jachtu, patentu sternika (to wszystko w dwóch egzemplarzach) i dla celnika deklarację celną.
Dobrze, że na taką ewentualność byliśmy przygotowani, gdyż w porcie nie ma możliwości zrobienia kopii dokumentów. Takie same dokumenty wymagane są również w drodze powrotnej.
Urzędnicy byli uprzejmi i wyrozumiali. Żaden jacht nie został przez nich skontrolowany, skupili się wyłącznie na przeglądaniu papierów, które im dostarczyliśmy.

Po ok. 1,5 godziny odbiliśmy od keji. Bilans strat na naszym jachcie był niewielki: złamany flagsztok, skrzywiona stójka relingu i ściągacz lewej wanty, otarcia lakieru na burcie. Nareszcie byliśmy oficjalnie w Federacji Rosyjskiej i mogliśmy płynąć do zamierzonego celu.

W porcie Bałtyjsk przepływaliśmy obok zacumowanych poduszkowców desantowych i okrętów wojennych. To co było niedawno wielką tajemnicą, dzisiaj mogliśmy podziwiać na własne oczy i bez żadnych obaw fotografować.

Kanał Bałtyjsk Kaliningrad to ok. 40 km przekopu w Zalewie, zwanym tu Kaliningradzkim. By nim płynąć, należy uzyskać przez radiostację VHF zgodę kapitanatu w Bałtyjsku. Załatwił to nasz komandor rejsu. Od otwartego Zalewu kanał odgrodzony jest nasypami ziemnymi tworzącymi poprzecinane wąskimi przejściami wyspy pokryte lasem. Na przeciwległym brzegu zaobserwowaliśmy liczne, częściowo zdewastowane boksy dla wodolotów i inne konstrukcje przeznaczenia wojskowego. Kanał jest bardzo dobrze oznakowany nawigacyjnie, panuje w nim duży ruch statków. Port w Kaliningradzie posiada kilka niezależnych od siebie jednostek organizacyjnych. Największy z nich to port handlowy, port rybacki, port rzeczny, elewator oraz baza przeładunków ropy. Port przyjmuje statki morskie o max. zanurzeniu 8m i długości do 170m

Kaliningradzki jachtklub (fot. 10) oddalony od centrum miasta o kilkanaście km robi wrażenie zaniedbanego. Drewniany hangar z wydzieloną świetlicą, bez sanitariatów (tylko 2 toj-tojki), mocno sfatygowana keja i nieutwardzone place zdecydowanie odstają od średnioeuropejskich standardów. Lepsze wrażenie robią jachty przycumowane przy keji. Przeważnie są to jednostki powszechnie spotykane w polskich czy europejskich portach.

W świetlicy odbyło się oficjalne spotkanie z władzami jachtklubu, w którym wziął udział Konsul Generalny RP – Pan Marek Gołkowski. Spotkanie przebiegało w miłej, żeglarskiej atmosferze. Były szanty i nie tylko. Na gitarze akompaniował komandor jachtklubu Pan Roman Miedwiediew.

Miasto Kaliningrad obecną nazwę otrzymało, gdy znalazło się po wojnie w granicach ZSRR. Na przestrzeni dziejów różnie je zwano. Do dzisiaj w pamięci Polaków zachowała się nazwa Królewiec. Obecnie toczy się w lokalnej społeczności dyskusja nad zmianą nazwy, najwięcej szans ma Kantograd. W wyniku działań wojennych miasto
zostało poważnie zniszczone. Po wojnie nie doszło do odbudowy miasta. Zabytki miasta ulegały degradacji. Nowy gospodarz w ten sposób okazywał niechęć do niemieckiej przeszłości miasta. W skutek tego miasto posiada, pomimo swej długiej i bogatej historii, niewiele zabytków. W krajobrazie Kaliningradu dominuje zabudowa z lat 50. ubiegłego wieku. W dzielnicach mieszkalnych powszechne są blokowiska zwane tu „chruszczowkami”.
Reliktem minionej epoki jest budowany na przełomie lat 70/80, niedokończony 16 piętrowy tzw. Dom Rad. Powstał on na gruzach uszkodzonego w 1945 r. a następnie wyburzonego w latach 70. Zamku Królewskiego. Powodem wstrzymania prac były problemy z jego stabilnością.

Dzisiaj systematycznie zacierane są w architekturze miasta wpływy lat powojennych. Centrum miasta reprezentuje się okazale i tylko przez niektóre pomniki może być kojarzone z wszechobecnym tu przed laty komunizmem.

Buduje się obiekty sakralne, przykładem jest Sobór Chrystusa Zbawiciela. Dobrze utrzymana jest Katedra na wyspie Knipawie z muzeum i mauzoleum Immanuela Kanta.

Są też tu liczne muzea, nas szczególnie interesowały te związane z morzem. Muzeum bursztynu zlokalizowane w miejskiej fortyfikacji, zwanej Bastionem Dohna. Prezentowana w nim kolekcja wyrobów z bursztynu liczy ponad 6800 eksponatów. Interesujące jest Oceanarium, obok którego przycumowany jest statek naukowo – poszukiwawczy „Witiaź”, który brał udział w zdjęciach do filmu Titanic.

Można zwiedzić również okręt podwodny dawnej generacji.

Na uwagę zasługuje Rynek Centralny, dobrze rozplanowany i zorganizowany, pełniący rolę bazaru. Szeroki asortyment oferowanych produktów spożywczych lokalnego pochodzenia i wszechobecna tekstylna chińszczyzna potwierdzają fakt, że następują dynamiczne zmiany w gospodarce. Ceny na porównywalne artykuły
są 10 do 20% wyższe niż w Polsce. Ogólnie Kaliningrad zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Niewiele różni się od podobnych miast europejskich. Ludzie są otwarci i przyjaźni.

Po parodniowym zwiedzaniu Kaliningradu płyniemy na silniku z położonym masztem w górę Pregoły. Podziwiamy z wody Stare Miasto i ciekawą konstrukcję mostów.

Poza miastem pojawiają się na brzegach rzeki dacze nowobogackich. Ich wielkość i architektura jest zróżnicowana. Niektóre są przykładem złego gustu właściciela, np. plastikowe palmy i plastikowe zwierzęta domowe naturalnej wielkości, ustawione w obejściu.

Pogoda jest zmienna, często pada deszcz i wieje dość silny wiatr. W miarę jak oddalamy się od Zalewu Kaliningradzkiego, wiatr słabnie. Pregoła płynie w dość monotonnym, trawiastym krajobrazie. Odchodzi od niej wiele mniejszych rzeczek. Po drodze znajduje się sporo urokliwych zatoczek. Rzeka ostro i często meandruje.
Kompletnie brak tu miejsc przystosowanych do cumowania łodzi. Brzegi bardziej dostępne są zajęte przez biwakowiczów. Spokojnie płyniemy na silniku. Ja steruję, Ryszard przyrządza herbatę z rumem, konfiturą z wiśni i słodzoną miodem. Pycha! Częstujemy nią załogi innych jachtów – podpływam do jachtu na odległość wyciągniętej ręki a Ryszard podaje tacę z poczęstunkiem. Po jakimś czasie następuje zwrot tacy ze szklaneczkami, które wcale nie są puste.

Podziwiamy krajobraz, który z godziny na godzinę staje się coraz bardziej dziki. Nie ma chat, wsi, nawet lasy są sporo oddalone od rzeki. Czasami ktoś przemknie na motorówce, czasami pozdrowimy samotnego rybaka na łódce. Zauważam, że wszyscy motorowodniacy i wędkarze mają założone kapoki. U nas to widok bardzo rzadko spotykany. Zastanawiam się, czy jest to dobry nawyk wodniaków czy obawa przed rygorystycznym prawem wodnym.

Po dwóch dniach dopływamy do Gwardiejska (dawna Tapiawa). Gwardiejsk zrobił na mnie ponure wrażenie. Charakter miasta zdominowany jest przez więzienie, którego mury dochodzą w pobliże rzeki.

Zlokalizowane ono jest w murach XIII wiecznego zamku, który do tej funkcji został przystosowany w XVIII w. W pobliżu rzeki, przy szosie znajduje się nowoczesna stacja benzynowa. W drodze powrotnej tankujemy tu do pełna, gdyż cena za 1 litr etyliny jest o połowę niższa niż w Polsce. W Gwardiejsku Pregoła rozdziela się na dwa ramiona. Lewe, którym przypłynęliśmy kieruje się w stronę Kaliningradu a prawe płynie w stronę Polesska i jako Dejma uchodzi do Zalewu Kurońskiego. Rzeka jest na całej długości żeglowna i stanowi część sieci kanałów wokół rzeki Niemen, a za pomocą Kanału Polesskiego łączy się z rzeką Gilga, jednym z ramion Niemna.

U ujścia Dejmy do Zalewu Kurońskiego leży Polessk (dawna Labiawa). Po przepłynięciu pod zabytkowym mostem zwodzonym cumujemy do keji w miejskim, zadbanym parku. Oprócz naszej flotylli zacumował jacht pod litewską banderą, natomiast kompletny tu brak miejscowych łodzi czy motorówek.

Polessk to zapyziałe, ok. 7 tys. miasteczko z jaskrawo rzucającymi się w oczy pozostałościami minionego ustroju.

Na centralnym placu, na tle „chruszczowki” dominuje pomnik Lenina. W poszukiwaniu mopa trafiamy na dobrze zaopatrzony sklep AGD, którego lokalizacja nas zdumiewa. Kiedyś to był Dom Kultury, dzisiaj ruina, w której przedsiębiorczy obywatel ulokował swój biznes. Później we wsi na brzegu Matrosowki spotykamy się z podobną lokalizacją sklepu spożywczego.

Pogoda nadal jest kapryśna, wciąż wieje z zachodu 6°B, okresy słonecznej pogody przeplatane są niespodziewanym obfitym deszczem. Trzy załogi, w tym nasza postanawiają odłączyć się na parę dni od flotylli i spenetrować deltę Dejmy. Jak się później okazało była to słuszna decyzja. Zalew Kuroński – dwa razy większy od Zalewu Wiślanego – okazał się niegościnny. Porty w Zielenogradsku i Rybaczi nieprzystosowane są do przyjęcia jachtów a obsługa nieuprzejma, wręcz niechętna żeglarzom.

W trzy jachty penetrujemy deltę Dejmy. Wpływamy na Matrosowkę. Brzegi rzeki są trudno dostępne, porastają je krzaki i bujne trawy. Zejście z jachtu na brzeg możliwe jest tylko w razie konieczności. Naszą skłonność do poczęstunków załatwiamy uruchamiając między jachtami prowizoryczny „podajnik”.

Po drodze spotykamy grupę kajakarzy, którzy w sposób zorganizowany przez specjalistyczną firmę penetrują podobnie jak my deltę Dejmy. Zostajemy zaproszeni na rybną zupę – uchę. Smakowała wyśmienicie.

Po kilku dniach łączymy się z pozostałą grupą i już w komplecie płyniemy tą samą trasą z powrotem do Kaliningradu. Ze względu na przebiegające w poprzek rzeki linie energetyczne płyniemy z położonymi masztami. Sternik Pegaza nie zastosował się do tej zasady, zahaczył masztem o przewody elektryczne, zerwał sztag i
maszt z hukiem zwalił się na pokład o centymetry mijając głowę jago przerażonej żony. Efekt tej nieodpowiedzialności to skrzywiony maszt i okoliczne wsi pozbawione prądu. Obyło się bez skandalu, sztag został wymieniony, maszt wyprostowany, tylko sternik chodził jakiś czas ze spuszczoną głową tłumacząc na prawo i lewo swoją lekkomyślność.

Już w Kaliningradzie, mając parę dni w zapasie, oczekując na poprawę pogody wybieramy się na wycieczkę do Bałtyjska. Miasto dotychczas zamknięte nawet dla mieszkańców obwodu kaliningradzkiego, pobudza naszą ciekawość. Leży u wrót Cieśniny Pilawskiej, jedynego połączenia Zalewu Wiślanego (Kaliningradzkiego) z Bałtykiem. Z pogromu II wojny światowej w mieście ocalało wiele zabytkowych budynków, m.in. latarnia morska, twierdza. Powstała tu baza morska Floty Bałtyckiej. Do końca XX wieku miasto było zamknięte nawet dla obywateli rosyjskich. Do sektora wojskowego mieszkańcy Bałtyjska mogli się dostać tylko jeden raz w roku, gdy z okazji święta marynarki wojennej odbywała się defilada jednostek wojskowych tej formacji. Dzisiaj miasto jest otwarte dla turystów, nie trzeba specjalnego pozwolenia, by w nim przebywać. Miasto jak na warunki rosyjskie jest zadbane. Wiele tu pamiątek po czasach radzieckich. W twierdzy nadal stacjonuje garnizon wojskowy a w porcie okręty wojenne.

W mieście jest Muzeum Floty Bałtyckiej, gdzie wśród eksponatów militarnych jest – nijak nie pasująca do otoczenia – łódź piratów somalijskich. Czyżby była to zdobycz wojenna? Jest również wiele ciekawych, XIX wiecznych pomników świadczących o burzliwych dziejach tego miasta.

Zbliżał się koniec części rosyjskiej rejsu. Wiejący od początku rejsu sztormowy zachodni wiatr nie nastrajał optymistycznie. Czekaliśmy na okno pogodowe. Wreszcie nadszedł dzień pożegnania się z Kaliningradem. Z przyczyn od Ryszarda i ode mnie niezależnych, wstając rano spostrzegliśmy ze zdziwieniem, że przy keji brak naszej flotylli. Wypłynęła o świcie. Po wytężonym pościgu dogoniliśmy ją w Bałtyjsku, gdy będąc już po odprawie granicznej szykowała się do przekroczenia granicy. Powrót do Fromborka odbywał się już bez przeszkód przy wiejącej trójce z NW. We Fromborku odłączyliśmy się od grupy i po upływie dwóch i pół dnia zameldowaliśmy się w Bydgoszczy.

Na zakończenie parę moich spostrzeżeń natury ogólnej.

Obwód Kaliningradzki od 1996 r. jest specjalną strefą ekonomiczną. Są tam bardzo korzystne warunki do inwestowania, z których doskonale korzysta kapitał zachodni, a szczególnie niemiecki. Maleńki obwód na obrzeżach imperium rosyjskiego z 14% wzrostem produktu regionalnego brutto, wyrasta na trzecie poza Moskwą i S. Petersburgiem centrum gospodarcze Rosji. Nasi politycy zamiast snuć kuriozalne plany przekopania Mierzei Wiślanej, powinni na drodze dyplomacji doprowadzić do dostępności Cieśniny Pilawskiej i Zalewu Kaliningradzkiego dla statków płynących do polskich portów Zalewu Wiślanego. Powinni promować skutecznie polski biznes i wesprzeć go w ekspansji na wschód. Na półkach marketów Kaliningradu można natrafić na polskie wyroby wędliniarskie i przetwory owocowe.
Wspomniany wcześniej gazobeton z Solca Kuj. to tylko kropla w morzu możliwości handlowych. Obwód Kaliningradzki pod względem turystyki wodnej to biała plama. Kompletny brak infrastruktury. Kaliningradzki jachtklub, największy jachtklub w całym obwodzie, poza miejscem przy keji nie ma nic więcej do zaoferowania.

W rozwoju turystyki wodnej w tym rejonie przeszkodą mogą być zwodzone mosty. Są to przeważnie kilkusetletnie, pamiętające pruskich gospodarzy zabytkowe budowle, utrzymane w dobrym stanie. Wysokości pod niektórymi z nich są tak małe, że ledwo zmieściły się nasze większe jednostki z położonymi masztami. Na otwarcie mostów zwodzonych nie ma co liczyć. W Polessku otwarcie na kilkanaście minut mostu kolejowego, pod którym część
naszych jachtów nie mieściła się, musieliśmy zgłosić z parodniowym wyprzedzeniem. Natomiast głębokości na całym odcinku Pregoły i Dejmy nie stanowiły problemu, są kilkumetrowe.

Parę uwag krytycznych należy się również Wiśle. Żegluga towarowa na niej to nieodwracalna przeszłość. Płynąc w obie strony nie spotkaliśmy ani jednej barki, statku czy holownika. Mijaliśmy się tylko z jednym polskim jachtem żaglowym, jednym niemieckim jachtem motorowym i dwoma kajakarzami. Nie dość precyzyjnie oznakowany jest farwater. Płynąc w górę rzeki, według znaków brzegowych, przy średnim poziomie wody kilkakrotnie ocieraliśmy się o mielizny. Turystyce wodnej nie sprzyja niezrozumiała decyzja Rejonu Dróg Wodnych w Gdańsku, w myśl której śluza Czersko Polskie w weekendy jest nieczynna. Natomiast wszystkie śluzy na Nogacie i Szkarpawie, decyzją tego samego administratora w weekendy są otwarte do godz. 21.

Na zakończenie zadaję sobie pytania. Czy warto było tam płynąć? Tak, warto było! Czy popłynąłbym tą trasą jeszcze raz? Na razie pozostawiam to pytanie bez odpowiedzi.
Stanisław Szajówka